W większości amerykańskich powieści bohaterką jest niezdarna szara myszka, która nie zdaje sobie sprawy ze swego piękna, zakrytego za znieształcającymi ubraniami. Zauważyliście? Wtedy to zupełnie przypadkiem spotyka przystojnego, bogatego i z niezwykle wielkimi problemami psychicznymi niezdobytego dżentelmena, który wybiera ją spośród wszystkich dostępnych na skinienie głowy kobiet i postanawia zrobić z niej Panią swego życia.
W moim przypadku było podobnie, lecz troszkę bardziej realistycznie.
Mam na imię Zosia i jestem 34letnią singielką, chociaż moja babcia twierdzi, że słowo singielka to wymysł feministek, bo lepiej brzmi niż stara panna. Jeśli chodzi o moją urodę. No cóż - jak to ujął jeden ze spotkanych na mojej drodze życiowej fotograf "nie potrzebujemy Ciebie do portfolio- masz tak pospolitą urodę, że takich dziewczyn mamy tysiące". Nie ma to jak dokopać leżącemu. Typowa słowiańska uroda: biała skóra jak u córki młynarza, blond włosy, niebieskie oczy, 165cm wzrostu i od zawsze kilka kilogramów tu i ówdzie za dużo. Dzięki mojej mamie nauczyłam się doceniać dostępne produkty i usługi kosmetyczne, z których korzystam dość regularnie, aby podkręcić to czego natura poskąpiła lub styl życia drapieżnie odebrał.
Posiadam wyższe wykształcenie, jednak nie pracuję w wyuczonym zawodzie (pewnie byłabym już na rencie albo w psychiatryku), chociaż przy zarządzaniu ludźmi czasem mam wrażenie, że możnaby spokojnie podpiąć branżę w której się specjalizuje pod opiekę nad osobami z wieloma trudnościami (zwłaszcza kiedy wpadają na jakiś genialny- przynajmniej w ich mniemaniu, pomysł, lub zadają, ich zdaniem fundamentalne pytanie).
Nigdy nie miałam szczęścia do facetów. Wiem co myślisz... ale uwierz mi- ja trafiałam wyjątkowo paskudnie. Chociaż mój ostatni związek był całkiem spoko. Problem polegał jednak na sporek różnicy wieku (on był młodszy) i na dłuższą metę męczyłam się podejmując ciągle męskie decyzje. Postanowiliśmy się rozejść, ale do dziś się przyjaźnimy chociaż mamy lepsze i gorsze okresy w tej przyjaźni. Od tego czasu spędzamy ze sobą dość dużo czasu, zwłaszcza, że pracujemy w tej samej firmie. Nawet przez półtora roku mieszkaliśmy razem, jako współokatorzy, ale oboje doszliśmy do wniosku, że nas to blokuje do pójścia dalej. Więc od sześciu miesięcy mieszkamy osobno.
Kim jestem?
Jestem jedynaczką. Moi rodzice rozwiedli się kiedy byłam dzieckiem (to był najszczęśliwszy dzień mojego życia). Nie byli oni dobrym małżeństwem, za to zawsze byli, są i pewnie będą rewelacyjnymi wspólnikami w biznesie. Mój Ojciec to marzyciel, a Mama to realistka twardo stąpająca po ziemii, która lubi to co zna, podobnie jak ja. Gdyby nie Mama, Ojciec pewnie utopiłby sto biznesów, a gdyby nie Ojciec, moja Mama pewnie nie odważyłaby się na pewne kroki, które dziś owocują dobrze prosperującą firmą rodzinną. Ja również w niej pracuję.
Małżeństwo moich rodziców było koszmarne. Na jednej z wizyt u terapeuty dostałam zadanie, które okazało się niewykonalne. Terapeuta stwierdził, zbym mogła pójść dalej i stworzyć dobry związek muszę znaleźć pozytywne strony małrzeństwa moich rodziców. Długo zastanawiałam się jakie cechy wymienić. Poszłam więc, do Ojca. On zaśmiał się i stwierdził: - "jaki Ty masz z tym problem? Podam Ci dziesiątki przykładów!". Poprosiłam więc aby je wymienił.
- Po pierwsze jesteś Ty!
- Ale przecież ja nie jestem owocem Waszego małżeństwa. Jeśli coś zrodziło się z czegoś, to raczej Wasze małżeństwo z mojego poczęcia.
- W sumie masz rację.
- Masz jakieś inne przykłady?
- Oczywiście!Zawsze ufałem Twojej Mamie w finansach. Nigdy, nawet przez sekundę, nie pomyślałem, że Twoja Mama mogłaby mnie oszukać w kwestii pieniędzy.
- Okej... ma to sens, ale to raczej dobra strona Waszej współpracy biznesowej, a nie małżeńskiej.
- Hmm... no tak. Przyznam, że zawsze uważałem, że Twoja Mama jest fantastyczna w sprawach papierkowych. Ja jestem pod tym względem nieco roztrzepany.
- Fantastycznie! Jednak to nadal cecha, która przejawia się w biznesie a nie w małrzeństwie.
- Też prawda. O wiem! Twoja Mama wspaniale Ciebie wychowała!
- Super. Czyli jako Twoja żona, spełniła się jako wychowawczyni Twojego dziecka. Jakieś inne pomysły.
- Hmm... wychodzi na to, że byliśmy chujowym małżeństwem.
- Na to wychodzi.
Rozmowa z Ojcem potwierdziła tylko to, co już wiedziałam. Małżeństwo marne, ale jako wspólnicy byli idealni. Postanowiłam więc pójść po pomoc do Mamy.
- Mamo, stoję przed bardzo ważnym zadaniem i potrzebuję Twojej pomocy.
- Córeczko, wiesz, że ja zawsze Ci pomogę. Powiedz o co chodzi i zaraz znajdziemy najlepsze rozwiązanie.
- Mój terapeuta twierdzi, że abym mogła pójść dalej potrzebuję "przerobić" małżeństwo swoich rodziców. Mam za zadanie znaleźć pozytywne strony Waszego małżeństwa.
- Przykro mi córeczko.
- Dlaczego Ci przykro?
- Nie pomogę Ci w tym.
- Dlaczego?
- Bo uważam, że nie istnieje nawet jedna pozytywna strona wynikająca z tego małżeństwa. Poza Tobą oczywiście, jednak prawda jest taka, że nie jesteś owocem tego małżeństwa, a raczej małżeństwo jest owocem Twojego pojawienia się w naszym życiu. Tak więc dupa.
- Tak też myślałam.
- A pytałaś Ojca?
- Tak. Pytałam.
- I co Ci odpowiedział?
- Że zawsze Ci ufał pod względem finansowym, że jesteś fantastyczna w papierologii, że dobrze mnie wychowałaś. Kiedy zwróciłam mu uwagę, że wszystko super ale nie są to cechy określające żonę tylko partnerkę biznesową (no oprócz ostatniego, ale to też się jakoś nie tyczy żony) odparł, że chyba jednak byliście chujowym małżeństwem.
- Hahaha... przyznam Ci Córeczko, że to niewiarygodne, ale wyjątkowo się z tym człowiekiem zgodzę.
Do terapeuty już nie wróciłam. Zadanie niewykonalne. Więc jestem w kropce. Nie "przerobię" małżeństwa rodziców, więc już nigdy nie pójdę do przodu.